Budowlanka czyli apel o normalność
Z Tomaszem Markunem, pisarzem, blogerem, przedsiębiorcą i przez długi czas również budowlańcem rozmawiamy o jego debiutanckiej książce pt. „Budowlanka czyli patologie polskiego budownictwa”, o problemach, które dotyczą branży budowlanej, karierze stand-upowej oraz o nowych projektach książkowych.
Michał Jarosławski: „Budowlanka czyli patologie polskiego budownictwa” jest Pana debiutem książkowym na rynku. Mógłby Pan przybliżyć historię jej powstania?
Tomasz Markun: Czytaniem i pisaniem zajmowałem się „od dziecka”. Można to uznać za moje hobby, pasję. Przez wiele lat nie robiłem nic, żeby moja twórczość ujrzała światło dzienne. Pisałem, licząc, że kiedyś pojawi się okazja do publikacji.
Zacząłem publikować w internecie teksty o przeróżnej tematyce – zabawne, czasami filozoficzne, czasami futurystyczne. Nie sądziłem wówczas, że będę opisywał tematy budowlane. Dla osoby, która, tak jak ja, chciała być pisarzem, literatura jawiła się jako popis dla wyobraźni, coś, co można sobie wyobrazić, wymyślić i tym zdobywać uznanie.
Branżę budowlaną poznałem dosłownie od podszewki, podejmując moją pierwszą pracę właśnie na budowie. Zaczynałem od najniższych stanowisk, choć z czasem zajmowałem również stanowiska kierownicze, dyrektorskie, a w międzyczasie prowadziłem też własną działalność gospodarczą. Można więc powiedzieć, że branżę tę poznałem z wielu perspektyw.
Literatura to z kolei moja pasja, która trwa od dzieciństwa. Już jako dzieciak lubiłem nie tylko czytać, ale i pisać – krótkie opowiadania czy wierszyki. Zawsze marzyłem o zostaniu pisarzem, jednak nigdy nie myślałem o tym, że będę pisał o polskich budowach.
W 2019 roku opublikowałem pierwszy tekst w sieci. Cieszył się dobrymi zasięgami – 200 tysięcy oraz około dwóch tysięcy w większości pozytywnych reakcji – lajki, komentarze i udostępnienia. Tak zacząłem pod pseudonimem publikować moje teksty.
Potem był Covid i zmiana pracy. W 2020 roku pracowałem jako dyrektor w jednej budowlanej spółce i znów zaczął się kontakt z budownictwem. Znalezienie się w świecie, co do którego obiecałem sobie po wcześniejszych dość przykrych doświadczeniach, że moja noga tam więcej nie postanie, spowodowało wysyp wspomnień, refleksji i przemyśleń na temat branży.
Napisałem krótki tekst, inspirując się pewną sytuacją z czasów, kiedy zaczynałem pracę w branży. Tak powstał pierwszy odcinek serii „Patologie polskiego budownictwa”. Tekst bardzo się ludziom podobał. Okazało się, że był często udostępniany i komentowany przez innych. Pojawiło się wiele komentarzy sugerujących spisanie kolejnych budowlanych przygód.
Zacząłem więc pisać następne odcinki, a że inspiracje brałem z życia, to nie musiałem się wysilać, aby coś wymyślić.
Paradoksalnie, wcześniej wyobrażałem sobie pisarstwo jako popis wyobraźni, oryginalny pomysł, zawiła fabuła, futurystyczne wizje i całkowicie wykreowany świat. Tymczasem okazało się, że zacząłem opisywać rzeczywistość, którą bardzo dobrze poznałem i której absolutnie nie musiałem wymyślać. Ponadto, okazało się, że temat, o którym nigdy nie pomyślałbym, aby go ubrać w literaturę, stał się tym, co najbardziej spodobało się moim czytelnikom.
Od kiedy zacząłem regularnie pisać o polskich budowach, mój profil zaczęło obserwować coraz więcej czytelników i było to w pewnym momencie ponad siedem tysięcy osób.
Moje budowlane teksty robiły też sporo zamieszania w serwisie wykop.pl, gdzie każda publikacja „wykopywana” była przez użytkowników na stronę główną portalu.
Warto również wspomnieć, że w późniejszym czasie serwis Wykop objął patronatem medialnym wydanie mojej powieści.
Wracając do publikacji tekstów o budowach.
Pisało do mnie coraz więcej osób, które pracowały lub dalej pracują w budownictwie. To był dla nich bardzo ważny temat. Okazało się, że nie tylko opisuję swoje doświadczenia, ale tak naprawdę doświadczenia wielu osób pracujących w tej branży. Poczułem, że zaczął na mnie spoczywać obowiązek. Jeszcze dokładnie nie wiedziałem jaki, ale na pewno zdałem sobie sprawę, że ludzie oczekują, żeby o tych problemach, które w wielu aspektach są cały czas aktualne, szerzej opowiadać.
Myślę, że w jakiś sposób udało mi się wywołać dyskusję społeczną o problemach pracy w branży budowlanej. Wiele osób zaczęło prosić, żeby materiał wydać jako książkę i w pewnym momencie uznałem, że właśnie tak należy zrobić.
Postawiłem sobie za cel, że książkę wydam sam, zrobiłem to za pomocą portalu crowdfundingowego Wspieram.to.
Pierwsze książki chciałem wydać w twardej oprawie jako nagrodę dla pierwszych nabywców — mieli otrzymać coś wyjątkowego. Każdy egzemplarz był limitowany, pieczętowany.
Warto przytoczyć liczby: 26275 zł – 408 wpłat. Cel został przekroczony o 118 procent. To jest bardzo dobry wynik. Udało się także spieniężyć bardzo ciekawą grę planszową opartą właśnie na książce.
Tak. Udało się.
Może Pan przybliżyć genezę powstania dosyć oryginalnego, internetowego nicku, pod którym Pan publikuje, tj. Doktor Lobotomia, Pan Lobotomiusz?
Pierwsze teksty – te niebudowlane, które publikowałem – były zarówno humorystyczne, jak i refleksyjne, poruszające problemy np. zakupoholizmu. Sporo pisałem makabresek w stylu Rolanda Topora (francuski pisarz polsko-żydowskiego pochodzenia – przyp. red.). Makabreska to jest tekst bardzo specyficzny, śmieszny, dający się zapamiętać. W zamyśle to miało być nawiązanie do lobotomii jako swoistej intelektualnej lobotomii dla mózgu. Te teksty miały człowiekowi namieszać w głowie.
Czy jestem dumny z tej ksywki? [śmiech] Nie wiem. Całe to pisanie na początku było formą żartu pod pseudonimem. Do końca jeszcze nie wiedziałem wtedy, w jaką stronę to wszystko pójdzie, dlatego stworzyłem pseudonim, który miał się kojarzyć z mieszaniem w mózgu poprzez tekst.
Udało się bardzo dobrze. „Budowlanka, czyli patologie polskiego budownictwa” jest napisana bardzo luźnym, specyficznym językiem. Można wręcz doszukać się słownika gwary budowlanej, okraszonej kwiecistymi sformułowaniami i stwierdzeniami powszechnie uznanymi za niecenzuralne. Czy wynika to ze specyfiki tego środowiska?
[śmiech] Na pewno nie jest to język, którego nauczyłem się w domu. To też nie znaczy, że wszyscy budowlańcy posługują się nim.
W książce opisałem patologię polskiego budownictwa. Jednak równie dobrze można by zrobić książkę o fantastycznych fachowcach: inteligentnych, wykształconych. Po prostu o świetnych i cenionych budowlańcach. To nie jest książka o budownictwie jako takim, bardziej o problemach związanych z branżą budowlaną.
„Budowlanka…” to swoisty manifest normalności w branży budowlanej, wołanie o zmiany tego złego, feudalnego, pełnego matactw i wyzysku systemu. Opisuje Pan nie tak odległe czasy – lata dwutysięczne. Czy w czasie, który spędził Pan w zawodzie budowlańca, zauważył Pan jakieś pozytywne zmiany w kontekście np. przestrzegania zasad BHP, obecności alkoholu na budowie itp. Coś się zmieniło na lepsze?
Zmiana na pewno zachodzi. Problemy występują nadal, choć w mniejszej skali. Trzeba przyznać, że wiele młodych osób wkroczyło na rynek pracy w budownictwie, sporo pasjonatów decyduje się na budowlaną przygodę. Zaczęło się głośno piętnować tzw. januszerkę biznesu.
Rynek pracy, który dzisiaj oferuje o wiele więcej niż kiedyś, pozwala na płynniejszą zmianę pracy. To też zaczęło wpływać na branżę. Pracownicy są bardziej świadomi. Myślę, że teraz jest wyraźniejszy podział na firmy bardzo dobre i bardzo złe. Granica jest mocniej zarysowana. Coraz częściej widać firmy i ekipy wykonawcze o dobrej renomie.
Obecnie ludzie, którzy wchodzą w świat budowlanki, chcą, żeby to był ich sposób na życie. Wielu chłopaków marzy o tym, żeby budować, żeby obsługiwać maszyny budowlane. Spełniając swoje marzenia o pracy w branży budowlanej chcą pracować w uczciwej firmie, która należycie podchodzi do spraw związanych z zatrudnieniem, z czasem pracy, wypłatami wynagrodzenia. Jeśli pracownicy są zadowoleni z siebie i swojej pracy, zadowoleni są również klienci.
Czasami w budownictwie znajdą się osoby z przypadku. Budownictwo do dzisiaj jest branżą, gdzie można się ukryć przed konsekwencjami przeszłości. Popularna jest, niestety, praca „na czarno”, więc ludzie, którzy z różnych przyczyn chcą być poza systemem, szukają pracy tam, gdzie mogą być poza jakąkolwiek ewidencją. Budownictwo to branża, gdzie bardzo łatwo jest znaleźć taką pracę. Wiele osób potrzebuje czegoś takiego, więc korzysta z sytuacji. Nie wykaże swoich zarobków przed komornikiem, nie zaistnieje w ewidencji.
W latach dwutysięcznych zatrudnienie „na czarno” było nagminne. W branży budowlanej uważano, że tak wygląda świat, tak się pracuje. Kiedyś to tak bardzo nie raziło. Po prostu ludzie przychodzili do pracodawcy na z góry przegranej pozycji. Człowiek mówił tylko: „Potrzebuję tej pracy, ja nawet nie muszę mieć żadnych papierów, zależy mi jedynie, żeby szybko zacząć”.
Pracodawca często się cieszył, bo miał człowieka, któremu nie musiał tłumaczyć, że będzie robić na czarno, nie musiał mu obiecywać, że go zatrudni. Kiedyś taki charakter pracy był bardziej normalny niż dzisiaj.
Warto tutaj też wspomnieć, że zatrudnianie pracowników na czarno, zwłaszcza w latach 90. i 2000, nie wiązało się jedynie z „pazernością” właścicieli drobnych firm budowlanych, ale czasami z ich sytuacją życiową. Dotyczyła ona tego, że po wielu oszustwach, gdzie deweloperzy nie wypłacali im wynagrodzeń, taki drobny przedsiębiorca ratował się jak mógł i po prostu zatrudnianie „na czarno” było jedną z form oszczędzania, aby w obliczu problemów związać jakoś koniec z końcem.
Jeśli chodzi o BHP, to się zmienia. Jakiś czas temu duże firmy, deweloperzy podpisali porozumienie na rzecz bezpieczeństwa pracy w budownictwie. Natomiast problemem budownictwa jest to, że deweloper często nie zatrudnia ludzi, którzy budują obiekty.
W praktyce dochodziło do sytuacji, gdzie przepisy nie odnosiły się do tych pracowników, do których powinny się odnosić. Kierownicy, majstrzy budowy itp. byli zatrudniani legalnie, ale często nie obejmowało to wykonawców, podwykonawców, czyli ludzi, którzy fizycznie budowali obiekty i którzy najbardziej byli na niebezpieczeństwo narażeni.
W teorii wymagało się — nie wszystkie budowy to respektowały — żeby pokazać listę osób zgłoszonych do ubezpieczenia, aby uzyskać wejściówki na budowę. W praktyce pokazywało się papiery dwóch osób, często pracujących na zupełnie innych budowach, dostawało się dwie wejściówki, a potem na te wejściówki wchodziła cała brygada i formalnie wszystko było OK. Nie było to przez nikogo weryfikowane. Powstały przepisy, jednak nierzadko były one martwe.
Koszty pracownicze musiały być jak najmniejsze. Firmy, które działały w stu procentach legalnie, miały na wstępie wyższe koszty, więc były mniej konkurencyjne. Tak zwana „januszerka” miała łatwiej, ponieważ była pozornie atrakcyjniejsza cenowo. Oczywiście później powstawały problemy z jakością, z nieterminowością prac. Wiadomo, że człowiek, który nie traktuje swojego miejsca pracy poważnie, to dla niego chwilowe zajęcie, nie będzie o jakość dbać.
Gdyby legalnie zatrudnić wszystkie osoby, które pracują na budowach, od ich wynagrodzeń odprowadzić dodatkowo ZUS i podatki, to wszystkie wydatki poszłyby w górę i cała budowa byłaby droższa. Niestety deweloperowi, inwestorowi było na rękę, aby ten system funkcjonował tak, żeby koszty były jak najniższe. Wielu deweloperów nie chciało nic zmieniać, bo wiązałoby się to automatycznie ze wzrostem cen usług czy dostępnością firm, które legalnie wykonują zakres prac.
Czy uważa Pan, że wejście Polski do Unii Europejskiej spowodowało obniżenie jakości wykonywanych usług? Można się spotkać z opinią, że najlepsi pracownicy wyjechali za granicę.
Pamiętam rok 2006, miał wtedy miejsce duży odpływ pracowników z branży budowlanej. Większość szukała pracy w Unii Europejskiej, bo było łatwiej wyjechać. Pracownicy szukali nowego wyzwania za granicą, dlatego że w Polsce warunki pracy i płacy po prostu im nie odpowiadały.
To były czasy, w których zaczynało się od trzech złotych za godzinę. Trzeba było parę miesięcy popracować, żeby dostać pięć złotych za godzinę pracy. Fachowiec dostawał siedem, osiem złotych. Jak tylko pojawiła się możliwość, wielu dobrych budowlańców zaczęło z Polski uciekać.
Do zmiany sytuacji doszło jednak po zasileniu polskiej branży budowlanej przez fundusze unijne. Budownictwo zostało zasilone gigantycznymi kwotami kapitału w ramach polepszania infrastruktury tj. renowacje, rozbudowy, budowy dróg, autostrad. Pojawił się kapitał zewnętrzny i nastąpił tzw. boom budowlany. Pieniędzy na rynku było więcej. Za tym szło zwiększenie liczby inwestycji. Trzeba było zmienić metodę walki o pracowników. Skoro kapitału było więcej i trudno było pozyskać pracownika, to pracodawcy zostali zmuszeni, by większy nacisk położyć na kwestie związane z warunkami pracy i wynagrodzeniami.
Opisuje Pan w jednym z rozdziałów książki, jak osoby, które w swojej przeszłości miały epizod więzienny, tworzyły w budownictwie coś na kształt obozowej kultury. Odniosłem wrażenie, że to środowisko było na tyle hermetyczne, że było też oporne na jakiekolwiek zmiany i podpowiedzi w zakresie zwiększenia efektywności pracy. Czy rzeczywiście tak było?
Oczywiście. Spotykałem przedstawicieli środowiska, którzy byli zamknięci na nowości. Jednak tak jest w każdej branży. Na pewno nie można stosować uproszczenia, że jak byśmy dzisiaj weszli na jakąkolwiek budowę, to tam będzie pełno kryminalistów.
W latach dwutysięcznych i później rzeczywiście można było tam spotkać ludzi z kryminalną przeszłością. Zetknąłem się z tym zjawiskiem pracując na kilku budowach. Zdarzało się, że czasami tacy robotnicy „więzili” osoby zwabione do pracy i próbowali wykorzystać, by osiągnąć swoje cele. Liczyło się tylko, żeby dostać swoją wypłatę, możliwie jak największą i to najlepiej cudzym kosztem. Jeżeli ktoś przesiedział dwadzieścia lat w więzieniu, nie znał innego życia.
Wchodził taki delikwent na budowę i żył tak, jak nauczył się przez ostatnie dwadzieścia lat. To osoby o silnym charakterze, silne fizycznie. Dzięki temu łatwiej podporządkowywali sobie otoczenie. Nauczyli się „bytować”. W więzieniu dostawali wikt i opierunek i wydawało im się, że na budowie będzie podobnie, tylko wystarczy znaleźć odpowiedni sposób.
Pokutuje stereotyp, że problem alkoholowy jest mocno widoczny wśród robotników budowlanych. Czy zgodziłby się Pan z takim stwierdzeniem?
Może nie tyle wśród robotników budowlanych, bo tutaj nie wolno generalizować, ile patorobotników budowlanych. Nie można wrzucać do jednego worka wszystkich osób pracujących na budowie. Sam pracowałem na budowie, mam kolegów, przyjaciół, którzy tam pracowali lub pracują i poznawałem wielu porządnych ludzi, którzy po prostu chodzą tam do pracy.
Myślę, że dobrze byłoby rozdzielać grupy: budowlańca z powołania, budowlańca, który po prostu poszedł do takiej, a nie innej pracy, ale stara się ją sumiennie wykonać i patologię, która z pewnych względów po prostu się tam znalazła. Jeżeli mówimy o patologii, to trzeba rzeczywiście przyznać, że nie traktują pracy na budowie jako sposobu na karierę. Bardziej jako sposób na bytowanie. W tych kręgach alkohol jest faktycznie popularny.
W latach 2016–2017, kiedy wróciłem do branży, już nie tylko alkohol był problemem, ale także narkotyki. Pamiętam brygadę kafelkarzy na bardzo prestiżowej budowie w Gdańsku. Narzucili zabójcze, wręcz nieludzkie tempo prac – zawsze pierwsi na budowie, robota dosłownie paliła im się w rękach. Kiedyś czegoś zapomniałem i musiałem po to wieczorem podjechać do pakamery. Wchodzę i patrzę, a tam kafelkarze kładą płytki. Ta pakamera służyła im też za miejsce do spania. Poznałem później chłopaka, który krótko pracował w ekipie tych płytkarzy, ale długo nie wytrzymał. Mówił, że oni pracowali w akordzie i jako dopalacz stosowali amfetaminę. Pracowali jak roboty. To byli ludzie, którzy się do nikogo nie odzywali, skupieni tylko na tym, żeby kłaść płytki, bez jakiejkolwiek emocji. Potem okazało się, że to są właśnie tak zwani amfetaminiarze budowlani.
Alkohol jest przeze mnie przywoływany w kilku miejscach książki, jednak nie jest on głównym bohaterem. Nie chciałem sprowadzać problemów branży budowlanej tylko do alkoholu, ponieważ uważam, że należy sięgnąć głębiej, aby zrozumieć problemy współczesnego budownictwa.
Uważam, że największym problemem branży, zgodnie z tytułem jednego z rozdziałów, jest brak uczciwości i brak szacunku do drugiego człowieka. To jest fundament i przyczyna patologii, reszta jest już skutkiem. Skoro można było bez konsekwencji schodzić z kosztów budowy nie płacąc komuś za pracę lub oszczędzając na kosztach pracy poprzez brak legalnego zatrudnienia, to zaczęto to wykorzystywać.
Kupując mieszkanie nikt też nie zadawał pytania, czy pracowali tu ludzie zatrudnieni legalnie, czy przestrzegano praw pracowniczych, zasad BHP, czy wszyscy od wykonawcy, przez podwykonawców i samych pracowników zostali uczciwie rozliczeni za swoją pracę. Można więc powiedzieć, że problemy branży budowlanej spotkały się z dużą dozą tolerancji społecznej. Stąd ta branża tak wyglądała.
Oczywiście nie generalizujmy, jestem jak najdalszy od tego. Przytoczę pewien cytat z książki: „(…) branża budowlana jest tak spierdoloną branżą, że żeby chciało się tam jakoś pracować poza tygodniówkami musiała być też beka”. Jakie najbardziej pozytywne wspomnienie z tego „budowlanego” czasu mógłby Pan przytoczyć, jakieś bareizmy, które utkwiły Panu w głowie?
Coś może być oczywiście śmieszne w takim pozytywnym sensie tzn. wywołuje w kimś uśmiech, natomiast nie zawsze zjawisko jest pozytywne samo w sobie. Śmieszny przykład, który również opisałem w książce i który przychodzi mi na myśl to kafelkarz, który położył płytki bez fug. Robił to w akordzie, spieszył się — to autentyczne wydarzenie, autentyczna postać, zmienione zostało tylko imię. Bardzo chciał zarobić, zawziął się, że dużą halę magazynu wypłytkuje w weekend. No i faktycznie, wypłytkował (śmiech). Na drugi dzień wszyscy byli zdziwieni, że się udało. Wszedł szef zobaczyć efekt prac i zauważył, że płytki były położone jedna przy drugiej, tylko że bez fug. Spojrzał na kafelkarza i mówi: „Kurwa, a gdzie są fugi?”. Płytkarz wszedł, popatrzył i powiedział, że jeszcze wczoraj były [śmiech].
Nie mogę też nie wspomnieć o bohaterze o pseudonimie Turbo. Robił wszystko faktycznie turbo szybko. Mając za zadanie zabezpieczyć okna, zabezpieczył same szyby. Szef kazał mu „zabezpieczyć to, przez co mieszkaniec patrzy na świat”. Turbo faktycznie zabezpieczył to, przez co patrzył na świat. Jak później tłumaczył — patrzy się przez szyby, a nie przez ramę i klamkę [śmiech].
Na moich stand-upach często opowiadam o historii z dalmierzem, którym mierzyłem powierzchnie łazienek. To był 2017 r., wychodziłem akurat z łazienki ubrany, powiedzmy kierowniczo, nie na roboczo. Nagle spotykam dwóch „wczorajszych” majstrów. Podchodzę do nich z tym dalmierzem i pytam się: „Co majstry, będzie dmuchane?”. Patrzą na mnie, na ten dalmierz, próbują mnie prosić, żebym dał im spokój. Jestem jednak nieugięty. Podstawiam dalmierz, a oni zaczynają dmuchać. Z tym, że dmuchają nie do dalmierza tylko w górę, a ja ten dalmierz przesuwam za strumieniem powietrza. To wyglądało jakbym majstra na sznurku podnosił. Dalmierz miał wbitą powierzchnię łazienki, w której wcześniej dokonywałem pomiarów. Było to jakieś 4,7 metra kwadratowego. Mówię do tego majstra: „Majster, zobacz, 4,7 metra kwadratowego, co ty na to?”. Nogi mu zmiękły, przeraził się i mówi: „To niemożliwe!”, „Jak niemożliwe?”, „Bo to wczoraj było”. Ja mówię: „No to, majster, musiało być ostro, bo masz 4,7 metra kwadratowego w wydychanym powietrzu”. Majster zaczyna się kłócić, że to niemożliwe, żeby tyle miał. No to się go pytam: „Majster, ale uważasz, że dalmierz kłamie?”. Byli tak zestresowani, że nie mogli zrozumieć, że to jest dalmierz, a nie alkomat. Nic im to nie mówiło, że parametrem, który wydmuchali, są metry kwadratowe i bieżące, a nie ilość alkoholu w wydychanym powietrzu [śmiech].
To jedna z tych historii, którą będę pamiętał i która też ludzi bawi, aczkolwiek czy jest pozytywna? Czy jest to pozytywne, że dwaj ludzie w wieku, w którym mogliby być czyimiś dziadkami, są w pracy nietrzeźwi, wiodą takie życie, że taka historia im się przydarzyła? Myślę, że jest to w gruncie rzeczy smutne. Budowlanka jest pełna takich sprzeczności.
Powierzchownie to są bardzo zabawne sytuacje, ale ich geneza jest często smutna. Stoją za tym duże życiowe problemy ludzi, którzy zostali w jakiś sposób wychowani, przygotowani do życia. Nie mieli wpływu na to, gdzie się urodzili i wychowywali. Tak jak się wyedukowali, tacy później byli i taką jakość życia wiedli. Czasami w alkoholu szukali formy ucieczki. To nie zawsze był ich wybór, żeby zamiast szczęśliwego życia pijaczyć na budowach. Nie mieli alternatywy, nie potrafili sobie zorganizować innego życia, nie mieli sprzyjającego środowiska, które by ich w jakiś sposób naprowadziło na dobre tory. System obowiązujący w budownictwie taki stan rzeczy tolerował. Komuś się opłacało mieć takiego taniego człowieka, pracującego „na czarno”.
Z jednej strony mamy konieczność cięcia kosztów, a z drugiej przestrzeganie BHP i zapewnienie godziwego wynagrodzenia.
Najbardziej żal ludzi wpędzonych w taką beznadziejną sytuację. Pamiętam pewną rozmowę, jak siedzieliśmy przy stole i budowlańcy na swój sposób przechwalali się, ile to pieniędzy by mieli, gdyby wszystko, co im zostało obiecane, zostało im wypłacone. To były kosmiczne kwoty. Ten by miał tyle tysięcy, ten by miał dom, tamten samochód i tak dalej. Każdy na pewnym etapie został oszukany na wynagrodzeniu. Zgłosić tego nie mogli, ponieważ byli zatrudnieni „na czarno”.
W latach dwutysięcznych, gdyby ktoś z pracowników zgłosił coś takiego, najpierw musiałby zapłacić podatek od zarobionych pieniędzy, tak zwany domiar. Na ten domiar często wszedłby komornik, bo ludzie mieli długi. Byli kompletnie bezsilni. Korzystali z różnych chwilówek, oszczędzali na biletach komunikacji miejskiej, przez co łapali mandaty. Sprawy były oddawane do komorników, odsetki rosły i spirala zadłużenia się napędzała. To było błędne koło. Posiadając wyroki komornicze czy alimenty na koncie nie mogli pracować z umową, bo połowę pensji zabrałby komornik na poczet długów.
Próbowali ukryć się w branży budowlanej przed tzw. systemem.
Tak, system na to pozwolił, a później ich ukrywał, pielęgnował tę patologię. Nie mówiąc już o firmach budowlanych, o podwykonawcach, którzy notorycznie byli nieopłacani przez deweloperów.
W 2016 r. z bliskimi osobami prowadziliśmy działalność budowlaną. Od pewnego somonińskiego dewelopera (on w Gdyni ma siedzibę, natomiast działalność zarejestrowana jest w Somoninie) nie otrzymaliśmy wynagrodzenia. Była to kwota ponad czterdziestu tysięcy złotych. Mnie to wpędziło w gigantyczne problemy finansowe, przysporzyło wielu długów. Sądziliśmy się jednak z deweloperem. Choć wszystkie sprawy były wygrane, deweloper dalej unikał płacenia. Problem nie dotyczył tylko naszej firmy. Poszkodowanych było wielu innych przedsiębiorców. Deweloper w międzyczasie ogłosił postępowanie układowe. Niestety, zaproponowany układ został przyjęty. Deweloper spłacił wierzycielom gołą należność główną, bez kosztów zastępstwa procesowego oraz bez odsetek. W naszym przypadku odsetki, poniesione koszty sądowe oraz zastępstwa procesowego wynosiły poza należnością główną dodatkowe trzydzieści tysięcy złotych — tego w ramach postępowania układowego deweloper nie zapłacił. Należności wypłacane były przez pięć lat w kwartalnych ratach. To jest fikcyjna sprawiedliwość.
W międzyczasie deweloper miał wiele innych biznesów tj. ośrodki wypoczynkowe, fabryki okien i innych materiałów budowlanych. My oraz wielu innych wykonawców zostaliśmy z problemami. Taka należność w przypadku firmy, zwłaszcza małej firmy, potrafi naprawdę zniszczyć działalność, a na pewno bardzo ją spowolnić. Należy też wspomnieć, że nie każdy miał finanse, aby prowadzić sprawy sądowe z deweloperem. Ludzie odpuszczali i popadali w spirale zadłużenia. Deweloperzy czy generalni wykonawcy, którzy chcieli działać nieuczciwie, wykorzystywali takie sytuacje. Często mieli świadomość, że firmy podwykonawcze mają finansowe problemy, ponieważ aktualnie wychodzą z dołka związanego z poprzednim brakiem płatności na innym zleceniu.
I nie polegało to na tym, że deweloperzy po prostu nie płacili nic. Oni nie dopłacali do zleceń, nie płacili jednej faktury, dając komunikat: „zapłacimy ci, jak weźmiesz kolejne zlecenie”. Po czym brało się kolejne zlecenie, opłacano starą fakturę i zostawałeś z kolejną niezapłaconą, tą za nowe zlecenie, w które wszedłeś, by zamknąć temat starego zobowiązania. Można powiedzieć, że na swój obrzydliwy sposób wiązali ze sobą wykonawców.
W momencie, kiedy jakiś podwykonawca odchodził od dewelopera, tak jak my odeszliśmy od wspomnianego dewelopera, następowało zablokowanie wszystkich płatności. Ponadto próbował obłożyć nas fikcyjnymi karami umownymi za przekroczenie terminów. Na potrzeby sądu zebraliśmy protokoły od klientów, którzy zamieszkali w nieruchomości, którą realizowaliśmy. Miały być dowodem na to, że odebrali mieszkania w terminie, bez usterek, bez zastrzeżeń. Bardzo łatwo można było obalić argumenty dewelopera, który tak naprawdę próbował w ten sposób wyłudzić pieniądze. Sąd, widząc ewidentną manipulację i próbę oszustwa, wziął pod uwagę nasze argumenty. Tylko że z tego nic negatywnego dla dewelopera nie wyniknęło. Firma nie poniosła z tego tytułu żadnych konsekwencji karnych.
Ja z problemów wychodziłem prawie rok. W ciągu dnia pracowałem na budowach deweloperskich, a po pracy i w weekendy robiłem tzw. fuchy. Przerwałem studia magisterskie, żeby mieć wolne weekendy i przestrzeń na dorabianie. To był koszmar, strasznie trudne dla mnie przeżycie, tym bardziej, że miałem wówczas na utrzymaniu rodzinę, w tym dwójkę małych dzieci.
Znamy też bardzo tragiczne historie – z samobójstwami włącznie.
Spotkałem ludzi, którzy opowiadali, że u kogoś fajnie się pracowało, ale ze względu na brak uczciwości w rozliczeniach przez inwestora nie wytrzymywali psychicznie i z bezradności targali się na swoje życie.
System prawny nie jest doskonały. Istnieje dużo luk, które takie „grube ryby” – deweloperzy – bez skrupułów wykorzystują. Mają do tego środki, mogą mieć prawników z najwyższej półki, którzy zawsze znajdą jakieś wyjście z sytuacji, żeby zaoszczędzić.
Zgadzam się. Jeżeli Pan policzy, że taki deweloper z dwudziestoma kontraktami na każdym zaoszczędzi dwadzieścia, czterdzieści tysięcy, nie wypłacając podwykonawcom należytego wynagrodzenia, to w skali miesiąca czy kwartału robią się duże sumy. Dla niego to będzie zysk, bo mniej zapłaci. Dewelopera stać na prawników. A dla małego podwykonawcy, zwykłego, szarego człowieka, wyłożenie takich kwot na prawnika jest często poza zasięgiem. Zwłaszcza w sytuacji spirali zadłużenia, w jakiej się znalazł.
Budowlanka to branża zdominowana przez mężczyzn. Obecnie widzimy chociażby w marketach budowlanych coraz więcej kobiet, które obsługują specjalistyczne działy. Czy te proporcje zatrudnienia w jakimś stopniu zaczęły się zmieniać na korzyść płci pięknej? Jak to mówią – kobieta łagodzi obyczaje.
W latach dwutysięcznych, jeżeli zdarzała się kobieta na stanowisku funkcyjnym na budowie, to przeważnie była to pani majster albo kierownik. Potocznie majstrem określa się każdego, kto pracuje w branży. Z definicji natomiast majster to taki początkujący kierownik na budowie. Zdarzało się, że młode dziewczyny po szkole pracowały na takich stanowiskach. Jednak to była rzadkość. Spotkanie panią majster było swoistą sensacją.
Czy taka młoda pani majster łagodziła obyczaje? Obyczaje ulegały drobnej poprawie, ale tylko w jej obecności. Potem co niektórzy komentowali taka panią majster i tutaj obyczajność potrafiła się skończyć.
Kiedy wróciłem na budowę w 2016 r. kobiet na budowie było znacznie więcej. Od tamtego czasu sporo kobiet pracuje w nadzorze budowlanym. W pracy fizycznej, na stanowiskach budowlańców, malarzy, murarzy trudno jednak znaleźć kobietę.
Na Pana profilu na Facebooku natknąłem się na screen ze spisem treści drugiej części „Budowlanki”. Zdradzi nam Pan na jakim etapie są prace? Czym sequel będzie różnił od pierwszej części?
Troszkę mogę zdradzić. Mam spisane kilka tekstów oraz zarys fabuły. Natchnienie czerpię ze wspomnień.
W części drugiej bohaterowie zakładają swoją firmę budowlaną. Postanawiają, że będą szefami sami dla siebie i że jak staną się szefami, to skończą się ich problemy. Książka będzie o tym, jak zaczynają prowadzić biznes budowlany. To będzie opowieść o problemach z perspektywy właścicieli firmy budowlanej tj. jak się pozyskuje ludzi na budowę, klientów, jak wygląda rozliczanie płatności przez deweloperów. Będzie na pewno bardzo ciekawie.
Do głównych bohaterów dołącza znany z części pierwszej Patomajster, jeden z kryminalistów, który uciekł z budowy w Starogardzie: bardzo inteligentny były lekarz. Odsiedział swoje. Będzie mentorem dla bohaterów. Pokaże im, jak pewne rzeczy wykorzystywać we własnym interesie.
Kiedy możemy spodziewać się premiery „Brygada czyli patologie polskiego budownictwa 2”?
Miałem nadzieję, że już na tegoroczną Wielkanoc książka będzie dostępna dla czytelników. Jednak bardzo dużo czasu pochłonął projekt budowlanej gry planszowej. Z początku wszystko wyglądało obiecująco, pojawiło się parę firm budowlanych, które były zainteresowane ulokowaniem się w tej grze. W okresie dużego skoku inflacyjnego, którego doświadczyliśmy, wstrzymano wiele inwestycji budowlanych. Kilku potencjalnych partnerów, z którymi prowadziliśmy zaawansowane rozmowy, z racji trudności, z jakimi się mierzą, zmniejszyło budżety na marketing. Z części finansów, które planowaliśmy pozyskać na realizację projektu, musieliśmy zrezygnować. Pojawiło się zatem trochę niespodziewanych problemów.
Jaka jest geneza pomysłu na bardzo oryginalne dopełnienie książki w postaci gry planszowej?
Działalność w branży budowlanej czasem przypomina hazard. W teorii wszystko ma być pięknie, dobre zlecenie i wielka forsa. W praktyce okazuje się inaczej. To trochę jak w jakiejś grze. Z takiej refleksji o branży mógł przyjść pomysł. Dodatkowo lubię planszówki, a zawodowo również mam do czynienia z projektowaniem gier. To są w większości szkoleniowe gry planszowe dla firm produkcyjnych. Odwzorowujemy jakiś proces, a zadaniem graczy jest coś usprawnić, nauczyć się czegoś np. technik optymalizacji produkcji. Do tej pory to były jednoseryjne projekty. Nie angażowały tak mocno, jak ta budowlana planszówka, która powstała dzięki mojemu poczuciu humoru i doświadczeniu, ale przede wszystkim ogromowi pracy jaki musiałem włożyć w projekt
Czy w grze planszowej można się wcielić w Sznytka, miłośnika szpachlowania? (Sznytek – jeden z bohaterów książki „Budowlanka czyli patologie polskiego budownictwa”)
Tak, jest on jedną z postaci w grze. Jest także karta Turbo i Patomajstra. Każda karta ma inne właściwości. Każda karta niesie ze sobą problemy, bądź benefity.
Gdzie możemy zobaczyć – wspomniane w rozmowie – Pana stand-upowe występy?
Z reguły przy okazji targów książek. Czasem biorę też udział w mniejszych imprezach, gdzie występuję z fragmentem mojego programu. Bywałem zapraszany, choćby w ubiegłym roku, na targi budowlane w Ptak Warsaw Expo i tam występowałem jako budowlany artysta z programem stand-upowym dla gości targów i wystawców.
Czy na mapie lokalizacji Pana występów znajdzie się także Łódź?
Łódź to jest mocno stand-upowe miasto, więc wypadałoby się tam pokazać, nawet bez okazji targów. Muszę sprawdzić w grafiku.
Zapraszamy serdecznie. Czekamy zatem na Pana stand-upową wizytę w Łodzi. Dziękuję serdecznie Panie Tomaszu za to, że udało się Panu znaleźć czas na rozmowę. Niech nasza rozmowa będzie apelem do środowiska, do ludzi, którzy mogą coś zmienić w branży. Jest śmiesznie, ale też jest strasznie i troszkę przygnębiająco. Można uchwalić najlepsze prawo, wymyślić najbardziej przyjazne mechanizmy jego przestrzegania. Natomiast to ludzie to prawo wdrażają i to od nich zależy, czy będzie respektowane.
Popieram ten apel o normalność oraz przede wszystkim o uczciwość. Prawo nie nakazuje oszukiwania ludzi, pracowników, a mimo to jest to częste zjawisko w branży budowlanej. Prawo prawem, ale najważniejsze są uczciwość i szacunek, zwłaszcza do pracownika, do osoby ciężko pracującej. I to nie tylko na budowie, ale też we wszystkich innych branżach.
Znam wiele firm, które świetnie pokazują, że można robić duży biznes, można być liderem w branży i jednocześnie oferować jedne z najlepszych warunków finansowych dla pracowników. Wspomniana uczciwość, szacunek do pracownika i godne wynagrodzenie nie stanowią blokady w rozwoju firm. Wręcz przeciwnie — wiele z największych firm w swojej branży to właśnie firmy, które postawiły na pracownika. Takie podejście jest wykonalne.
Apeluję zatem przede wszystkim o uczciwość wobec drugiego człowieka, a w szczególności do pracownika. Polecam grę i książkę. Dodam jeszcze, że zanim druga część „Budowlanki…” będzie mieć swoją premierę, na rynku pojawi się zupełnie inne pisarskie dzieło mojego autorstwa. To będzie thriller psychologiczny.
Jaki jest tytuł i czy jest już ustalona data premiery?
Postaram się, żeby jedna i druga książka ukazały się do Świąt Bożego Narodzenia 2023 r. Tytułu na razie nie chcę zdradzać, bo jest bardzo specyficzny. Roboczo nazywam ten materiał „Wujaszek”. Nie jest związany z branżą budowlaną.
Czekamy w takim razie z niecierpliwością. Panie Tomaszu, jeszcze raz serdecznie dziękuję za poświęcony czas.
Dziękuję, powodzenia i mam nadzieję, że do usłyszenia i do zobaczenia.
Przygotowano w ramach projektu Centrum Wspierania Rad Pracowników dofinansowanego ze środków Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego w ramach Rządowego Programu Wspierania Rozwoju Organizacji Poradniczych na lata 2022–2033.