Praca, demokracja, nadzieja. Na zawsze w pułapce kapitalizmu po polsku?
Po 1989 roku przekonywano Polki i Polaków, że nowy ustrój zapewni im kluczową rolę w życiu społecznym. Dziś jednak wiemy, że o wiele więcej niż szeroko rozumiane społeczeństwo obywatelskie znaczą instytucje i mechanizmy rynkowe. Interesy obywateli / obywatelek na ogół muszą ustąpić przed logiką, potrzebami i oczekiwaniami instytucji finansowych i reprezentacją – szczególnie wielkiego – biznesu. A nawet jeśli prawo, administracja i wyroki sądowe przyznają rację obywatelom i obywatelkom – kosztuje to sporo tych, którzy ośmielą się przeciwstawić realnie znaczącym podmiotom.
W czasach Polski Ludowej obywatel wobec państwa stawał na ogół jako niewygodny, kłopotliwy petent – pionek na planszy potężniejszych od siebie sił, sterowanych zgodnie z logiką systemu. Dla znacznej części polskiego społeczeństwa, poza momentami kryzysowymi, największym problemem w czasach PRL-u nie była jawna, brutalna fizycznie przemoc władzy – ale jej nieustanna presja na jednostkę i poszczególne warstwy społeczne i grupy zawodowe. Brak niezależności i samorządności na różnych poziomach życia nie tylko pozbawiał wiarygodności hasła o „ludowej demokracji”, czynił społeczeństwo zakładnikiem jednej partii, jej aparatu i mniej lub bardziej sprawnych i władnych autokratów, zwanych Pierwszymi sekretarzami PZPR.
Przemiany ustrojowe miały radykalnie zmienić tę sytuację. Wolność, demokracja i pluralizm miały oznaczać – tak początkowo sądzono – znacznie większy współudział Polek i Polaków w życiu publicznym.
Nie ograniczano tej kwestii jedynie do kwestii politycznych i partyjnych, wolności sumienia i wyznania. Niemało mówiono na początku o partycypacji pracowniczej, radach pracowników, związkach zawodowych. Polska w 1989 roku wciąż była krajem dużych grup zawodowych, branżowych organizacji pracowniczych. Zarówno rewolucja Solidarności, nauczanie Jana Pawła II, jak i marksistowska doktryna, po którą sięgała przez dekady władza, wzmacniały w pracownikach najemnych różnych zawodów przekonanie, że zakład pracy nie podlega jedynie woli właściciela/właścicieli. To przekonanie, ta nadzieja bardzo szybko okazała się jednak herezją. A wraz z tym, stopniowo ale stanowczo, społeczeństwo obywatelskie zaczęło być spychane do niszy, formatowane w sposób wygodny dla elit politycznych i finansowych III Rzeczpospolitej.
Już nie niewygodny petent – ale chętnie sięgający do portfela i grzecznie podpisujący umowy klient, najlepiej z wiarygodnością kredytową, stał się ideałem obywatela.
Dobry pracownik i pracownica? Owszem, czyli tacy, którzy nigdy nie będą się buntować i przystaną na każde warunki – to działało szczególnie w czasach dwucyfrowego bezrobocia, choć i dziś nie uległo większym zmianom, gdyż praca po polsku rzadko opiera się na współpracy, rozmowie i partnerstwie; znacznie częściej na relacji: despotyczny szef – posłuszny podwładny. Łańcuchy tych podległości czasem są bardziej złożone i subtelne, czasem, szczególnie w mniejszych firmach, przaśno-banalne. Widać je i w małych lokalnych biznesach w mniejszych miejscowościach i w korporacyjnych, transnarodowych, wielkomiejskich strukturach, które za zachodnimi fasadami i procedurami ukrywają lokalne obyczaje i nawyki „zarządzania ludzkim kapitałem”.
PRZECZYTAJ CAŁY TEKST W TYGODNIKU SPRAW OBYWATELSKICH
Autor tekstu:
Krzysztof Wołodźko – Felietonista Polskiego Radia 24, tvp.info, „Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej Codziennie”. Pisze m.in. do: miesięcznika ZNAK, Tygodnik.TVP.pl, Nowej Konfederacji, Frondy LUX.